Dwie i pół opowieści

1.
Mróz byl taki, że lepiej było nie wychodzić. A zaczęło się w świętego Szczepana. Przy wigilii rozmawialiśmy, co prawda, o potrzebie przymrozków które wybiłyby pasożyty drzew oliwnych, ale nie sądziliśmy że będzie aż tak zimno. W kościele, na koncercie świątecznym miejscowej orkiestry, klaskaliśmy mocniej niż zazwyczaj. I przedeptywaliśmy z nogi na nogę.

W nocy termometr wskazywał 6 poniżej zera.

Następnego dnia spadł śnieg. U nas w ilościach śladowych. W Orvinio, położonym o prawie 300 metrów wyżej niż Ginestra, pracowały już pługi śnieżne. I miały co robić. Dokładne zwiedzanie Licenzy ograniczyło się do baru na rynku (kawa niezbyt mi smakowała, ciut zbyt kwaskowa była) i sklepu w którym ręcznie kroją miejscowe prosciutto.

Ascoli Piceno obskoczyliśmy w godzinę. A do Matery i na spotkanie z Eleną Fucci nie pojechaliśmy, wybierając ciepłe mieszkanie i kota na kolanach. Wina kupiliśmy nie wychodząc z domu. Do domu dostarczono nam również pełnoziarnistą polentę do której musieliśmy podać pieczonego królika a nie zamówioną jagnięcinę. Z powodu śniegu jagnięcina nie dojechała.

Orvinio w białym futerku


Z powodu mrozu nie odwiedziliśmy Leonilde, nie poszłam też na plotki do Stefanii. Powspominaliśmy za to nasze pierwsze święta w Ginestrze. Wtedy było gorzej. Nie mieliśmy ogrzewania, ciepłej wody, kafelków w kuchni. Ale byli z nami Pepper i Muscat, dwa koty których nadal nam brakuje.

2.
Ja tylko tak sobie miauczę, w celu stworzenia klimatu :)  Inni mieli gorzej. Na przykład ci, którzy zaprosili sobie gości. On polentę jadłby z cukrem i mlekiem, a zapijał musującym winem truskawkowym. Jej nie smakowało nic. Ani polenta, ani sos pomidorowy, ani gnocchi, ani pieczony kurczak, ani pikantne kiełbaski (polskie byłyby lepsze, twierdził jej mąż), ani ciasteczka domowej roboty. W restauracji rozpruła zamówione calzone, powymachiwała nim tak, że wyleciały z niego wszelkie bebechy, w tym roztopiona mozzarella, i próbowała nam odebrać apetyt twierdząc, że calzone jest surowe. I nie wiem czy bardziej nie lubiłam jej za to calzone i miłość do McDonald'sa do którego poleciała jeszcze na rzymskim lotnisku,  czy jego za nalanie sobie pełnego kieliszka wina of Bolgheri, po to tylko by umoczyć w nim usta i wylać resztę do zlewu.

2 i pół
Czujemy się u siebie. Znamy miejsca, znamy obyczaje, Znamy ludzi: Giovanni odkłada dla mnie dodatek do Corriere della Sera. Znamy piekarza robiącego najlepsze panettone w okolicy, właściciela sklepu z butami w Rieti, masarza oprawiającego królika, mechanika samochodowego, pana ze stoiska rybnego.  A ja dodatkowo mogę się pochwalić, że czytam najnowszą książkę  Alberto Capatti, Storia della cucina italiana. Po włosku, ma się rozumieć.

2 comments:

  1. napiszesz coś o książce?

    ReplyDelete
    Replies
    1. napiszę. Na razie niewiele mogę powiedzieć. Przesylabizowałam wstęp i pierwszy rozdział. Nadal jestem zainteresowana i, co najważniejsze, zmotywowana by czytać dalej.

      Delete

Powered by Blogger.